Skip to content

NFL SUPER BOWL: Huczna „osiemnastka” Buccaneers?

26 stycznia minęło równe 18 lat od ostatniego występu ekipy Tampa Bay Buccaneers w meczu o Super Bowl. W 2003 roku ówcześni podopieczni Jona Grudena w pięknym, defensywnym stylu ograli swoich rywali z Oakland Raiders 48:21. 18 lat to szmat czasu. To jednocześnie ogromna ilość futbolowych informacji i podstawa do analizy poczynań organizacji z Florydy. Jak (z perspektywy kibica Buccaneers) miłość od pierwszego wejrzenia stała się trudną i toksyczną miłością trwającą już pełnoletność? Odpowiedź w tym tekście. Zapraszamy!

Analizując sportowe sympatie kibiców w Polsce bardzo często można zadawać sobie pytanie co tak naprawdę sprawiło, że Polacy kibicują temu, a nie innemu zespołowi występującemu w którejś z wielkich amerykańskich zawodowych lig sportowych. Czy to koszykówka, czy hokej na lodzie, baseball i futbol amerykański, zawsze musi pojawić się to pierwsze wrażenie, na bazie którego można zbudować sportową fascynację daną drużyną. Zjawisko to jest o tyle ciekawe, że polskich kibiców ekip ze Stanów Zjednoczonych nie dotyczy tak zwany „czynnik geograficzny”, który jest tak bardzo powszechny w przypadku kibicowskiej miłości do polskich zespołów piłkarskich, siatkarskich, koszykarskich czy żużlowych. Innymi słowy, kibicując jakiejś amerykańskiej drużynie, trudno przeciętnemu polskiemu kibicowi kierować się lokalnym patriotyzmem, tak jak dziadek i tata trzymać kciuki za drużynę z rodzinnego miasta. Kibicowanie amerykańskim drużynom zazwyczaj niesie za sobą romantyczną i sentymentalną podróż do czasów dzieciństwa. Do pierwszej fascynacji daną dyscypliną sportu i konkretnym teamem. Oczywiście pojawią się w przypadku analizowania tego problemu trywialne odpowiedzi o trzymaniu kciuków za Michaela Jordana i jego Chicago Bulls, za Wayne’a Gretzky’ego i jego Los Angeles Kings czy rodzący się sentyment do innych hokejowych ekip, takich jak Boston Bruins, Edmonton Oilers czy New York Islanders. Bo w nich najlepsze lata swojej bogatej kariery rozegrał najlepszy polski hokeista w historii Mariusz Czerkawski. Czym jednak kieruje się młody kibic w sytuacji gdy podświadomie wybiera swoją ulubioną drużynę NFL i przez kolejne kilkanaście lat kibicuje jej, choćby się waliło i paliło?

Futbol amerykański spod znaku NFL dość długo i mozolnie przebijał się do świadomości kibiców w Polsce. Brak zainteresowania nie był jednak przypadkowy. Zasady futbolu nie były dość jasne, a medialne przedstawianie tej dyscypliny sportu (filmy, reklamy) sugerowały potencjalnemu odbiorcy, że futbol amerykański jest brutalny, siłowy i nie ma za wiele wspólnego ze zwykłym uganianiem się za piłką, które można uskuteczniać na osiedlowym boisku. Mimo to świat NFL, a w zasadzie jego przebłyski, były obecne w polskiej kulturze masowej. Popularne w latach 90tych ubrania z logotypami zespołów amerykańskich lig pamięta chyba każdy. W każdej szkole podstawowej czy gimnazjum, do których uczęszczali obecni trzydziestokilkulatkowie zawsze znalazł się ktoś kto z dumą nosił czapki lub kurtki z logo Chicago Bulls, Charlotte Hornets czy San Jose Sharks. Pojawiały się również produkty z logo San Francisco 49ers, Los Angeles Raiders, Pittsburgh Steelers, Washington Redskins czy Detroit Lions. Młodzi ludzie w Polsce mieli nikłe pojęcie jak niesamowite sportowe historie kryją się za barwnymi logotypami znajdującymi się na ulubionych ubraniach. Z biegiem czasu, rozwoju Internetu oraz telewizji satelitarnej i kablowej, NFL stało się bardziej atrakcyjnym produktem dla Europejczyków.

Warto zastanowić się nad tym co jest najlepszym magnesem na nowych fanów NFL, zwłaszcza tych, którzy mieszkają po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego. Pierwsza odpowiedź jaka może się nasuwać to obecność w NFL zawodnika z tego właśnie odległego kraju. W 2000 roku, w szeregach zespołu Oakland Raiders, pojawił się kicker Sebastian Janikowski. W 2003 roku, w połowie stycznia, polskie media sportowe zorientowały się, że istnieje bardzo duża szansa na występ w legendarnym meczu o Super Bowl pierwszego w historii Polaka urodzonego w PL. Było to wydarzenie o sporym medialnym kalibrze. Super Bowl, jako event, co roku imponował rozmachem. Nie tylko sportowym ale również marketingowym. Obecność w takim wydarzeniu polskiego zawodnika musiała elektryzować wielu redaktorów naczelnych sportowych serwisów i pism w naszym kraju. Zelektryzowała również autora tego tekstu, gdy w jednym z weekendowym wydań Przeglądu Sportowego, na ostatniej stronie (sic!) pojawiła się rozpiska finałów konferencji, z udziałem czterech najlepszych wówczas zespołów ligi. Redakcja największego pisma sportowego w Polsce okrasiła ten artykuł dużym zdjęciem Sebastiana Janikowskiego oraz wydrukiem czterech logotypów Pittsburgh Steelers, Oakland Raders, Tennessee Titans oraz … Tampa Bay Buccaneers. Co może najbardziej zainteresować młodego fascynata sportu, który jeszcze nie jest dorosłym mężczyzną, a wciąż ma w sobie sporo z beztroskiego dziecka? Odpowiedź jest prosta. Logo. Trupia czaszka, dwa skrzyżowane ze sobą pirackie kordy oraz wkomponowana w to futbolowa piłka. Wszystko to przedstawione w atrakcyjnej dla oka grafice. I bum. Kibic złowiony. Zespół z takim logo musi grać naprawdę doskonale. Pal sześć pierwszego Polaka w Super Bowl, od tego momentu dla autora tego tekstu liczyli się tylko i wyłącznie Tampa Bay Buccaneers.

Szybko okazało się, że to nie logo sprawia że drużyna Buccaneers gra najlepszy futbol w tym sezonie. Super Bowl XXXVII stał pod znakiem niesamowitej defensywnej dominacji jednej drużyny nad drugą. Zawodnicy trenera Jona Grudena miażdżyli swoich przeciwników z Oakland, z rozgrywającym i ówczesnym MVP ligi Richem Gannonem. A prym w tym wiodła cała ława obrońców, którzy z akcji na akcję udowadniała swoim przeciwników i fanom na całym świecie, że tego dnia trofeum Super Bowl już dawno jest zarezerwowane. Na słowa uznania w tym meczu zasłużyli tacy gracze jak Dexter Jackson (ówczesny MVP meczu o Super Bowl), Dwight Smith, Derrick Brooks, Simeon Rice, Brain Kelly, John Lynch czy Warren Sapp.

Patrząc na ten zespół, nawet z perspektywy czasu, można było spodziewać się kolejnych świetnych występów i udanych sezonów. Coś jednak poszło nie tak. Po tym widowiskowym i druzgocącym zwycięstwie, team z Tampa Bay zgubił swój blask, stając się szarą przeciętną lub nawet słabą drużyną na tle ewoluującej ligi NFL. Kibicowską pierwszą miłość czekał długi okres kryzysów, zawodów, kibicowskiego bólu i permanentnych rozczarowań. Przez długi czas kibice i analitycy NFL byli świadkami wychodzenia z kolejnych kryzysów, tworzenia co rusz nowej zespołowej tożsamości. Apetyty, które urosły do niebotycznych rozmiarów wygranym Super Bowl, z sezonu na sezon były tłumione, a ekipa Bucs weszła w smutny czas bez większych sukcesów. Chwilami ocierając się o wizerunek ligowego pośmiewiska. Oto co działo się z tą interesującą organizacją i jaką drogę musiała przejść drużyna, której oczekiwania na kolejny ligowy osiągnęły w tym roku pełnoletność.

Trener Jon Gruden prowadził Buccaneers jeszcze przez sześć sezonów i tylko dwukrotnie awansował do fazy play-off. Najbardziej rozczarowującym sezonem podczas pracy Grudena był ten w którym Buccaneers bronili tytuły mistrzowskiego. Mimo ogromnego potencjału i świeżości, bilans 7 wygranych i 9 porażek nie pozwolił na występ w postseasonie. Rok później z kolei drużyna zaliczyła totalny blamaż, kończąc sezon regularny z marnym bilansem 5 zwycięstw i aż 11 porażek. Ze względu na to, że Gruden to doskonały szkoleniowiec udało mu się doprowadzić jeszcze dwukrotnie swój team do fazy play off, jednak za każdym razem Bucs odpadali w meczu serii Wild Card – raz z Washington Redskins, w kolejnym przeciwko New York Giants. W 2008 roku skończyła się era Jona Grudena w Tampa Bay, a zespół Buccaneers pogrążył się w sportowym marazmie na ponad 10 długich sezonów.

Przez te lata front office organizacji bezskutecznie próbował znaleźć nową tożsamość swojej drużyny. Każdy z kolejnych sezonów stał pod znakiem konsekwentnych niewypałów, czy to w kwestii trenera, czy to w niezbyt przemyślanych wyborach w drafcie, czy to w obsadzaniu ról boiskowych liderów. W 2009 roku schedę po Grudenie przejął trener Raheem Morris, który na trzy lata zabetonował pozycję pierwszego rozgrywającego zawodnikiem, który nigdy nie był w stanie udowodnić swojej wartości. Josh Freeman, bo o nim mowa, zdawał się na początku przygody w NFL być dość interesującym projektem. Wysoki, mocno zbudowany jak na rozgrywającego, mógł dawać przeświadczenie, że obserwując go ma się do czynienia z nowym Donovanem McNabbem. Pierwsze dwa sezony w wykonaniu Freemana można określić jako obiecujące. Nowy quarterback nie ustrzegał się błędów (co typowe dla młodych zawodników na pozycji QB) , ale popisywał się wieloma przebłyskami dobrej gry. Problem w tym, że zamiast iść naprzód i rozwijać swoją grę, Freeman zatrzymał się w sportowym rozwoju. Tracił coraz więcej piłek na rzecz przeciwników, a jego gra i boiskowe wybory nie pozwoliły wykreować żadnego zawodnika, o którym można by mówić w kategoriach gwiazdy zespołu. Dopiero ostatni sezon Freemana w Tampa Bay pozwolił na wykorzystanie talentu Vincenta Jacksona, który brylował na pozycji wide receivera. Problem w tym, że po dobrym sezonie Jacksona, Freeman w końcu popadł w niełaskę trenerów, a jego miejsce w składzie zajął młody rozgrywający Mike Glennon. Projekt o nazwie „Josh Freeman w Tampa Bay” przestał istnieć, a później szybko okazało się że projekt o nazwie „Josh Freeman w NFL” również wyczerpał się dość raptownie. Z perspektywy czasu były to cztery sezony zmarnowane.

Nie można oczywiście kierownictwa zespołu z Tampa Bay oskarżać ani o sabotaż, ani o świadome lenistwo. Włodarze Bucs robili naprawdę sporo, by wskrzesić jakość swojego zespołu. W kolejnych latach angażowali naprawdę dobrych szkoleniowców, takich jak choćby Lovie Smith, który był twórcą solidnej marki ekipy Chicago Bears. Skład zespołu wzmacniały również głośne nazwiska Darrelle’a Revisa, Tima Jenningsa, Deseana Jacksona czy grono porządnych zawodników prosto z draftu. To jednak coroczne drafty właśnie zdawały się być składowymi kolejnych rozczarowań.

Ocena draftów każdej drużyny NFL zawsze niesie za sobą dużo głosów pozytywnych oraz taką samą ilość opinii negatywnych. Ilość zawodników, jaka co roku dostaje się do poszczególnych teamów, jest tak duża, że ten pluralizm nastrojów po prostu musi występować. Tak też jest i w przypadku draftowych dokonań Buccaneers. Jednak przez ostatnie kilka lat pojawiły się w draftach wybory kontrowersyjne, niezrozumiałe lub po prostu chybione. Na początek kilka ciepłych słów. Na słowa pochwały zasługują ci, którzy w drafcie przyczynili się do wyboru takich graczy jak Lavonte David, Mike Evans, Ali Marpet, Gerald McCoy. Ci gracze stanowili lub stanowią twardy trzon zespołu z Tampy i byli trafionymi wyborami. Skrajnie inne nastroje pojawiają się gdy przeanalizuje się wybór graczy pokroju Jameisa Winstona, Vernona Hargreavesa III czy Roberto Aguayo. Na wybór całej trójki, poświęcając bardzo wysokie wybory drafcie, poświęcono też przyszłość zespołu. Najbardziej kontrowersyjnym z tego grona był wybór kickera (sic!) Roberto Aguayo z 59 numerem (sic!). Od scoutów NFL powinno wymagać się naprawdę wiele, ale przede wszystkim powinno wymagać się umiejętności przewidywania i symulacji poczynań nowego zawodnika ligi. W przypadku Aguayo (który trzeba mu oddać, spisywał się bardzo dobrze jako kicker w NCAA, w drużynie Florida State Seminoles) nikt nie wziął pod uwagę faktu, że odpowiedzialność jaka leży na kickerze w NFL, jest o wiele większa niż ta będąca obciążeniem w rozgrywkach uniwersyteckich. Wybór drugiej rundy draftu zmarnowano na zawodnika, który ledwo dotrwał w składzie Tampy do końca swojego debiutanckiego sezonu oraz który tuła się po NFL, z sezonu na sezo,n zmieniając miejsce pracy.

Aktualnie Aguayo jest graczem New England Patriots. I pewnie ma nadzieję, że legendarny trener Bill Belichick zrobi z niego w końcu gwiazdę, jak to zdarzało mu się robić w przeszłości, przekształcając ligowych anonimów w liderów statystyk swojej drużyny. W przypadku cornerbacka Vernona Hargreavesa III liczono, że wybiera się obrońcę na długie lata. Hargreaves był bardzo obiecującym zawodnikiem, grając w college’u w zespole Florida Gators. Buccaneers wybrali go z bardzo wysokim 11-tym numerem draftu, co wskazywało, że wiąże się z nim duże nadzieje na przyszłość. Hargreaves jednak przez trzy sezony gry w Tampa Bay, nie potrafił przekonać do siebie ówczesnego głównego trenera Dirka Koettera. Hargreaves bardzo rzadko, mimo swojego talentu i umiejętności, figurował w klubowym depth charcie (hierarchia zawodników na poszczególnych pozycjach) jako pierwszy cornerback. Często za to stawiano go na miejscu tzw. nickelbacka, czyli trzeciego cornerbacka, którego zadaniem było zajmowanie się skrzydłowymi grającymi bliżej rozgrywającego (vide Julian Edelman, Wes Welker, Tyler Lockett czy Keenan Allen). Szybko zorientowano się, że rola Hargreavesa może być wypełniana przez kogoś tańszego i młodszego. I po trzech niemrawych sezonach się z nim pożegnano. Przypomnijmy, z 11-tym wyborem w drafcie. Kwestia Jameisa Winstona jest rzeczą do długich i głębokich rozważań. Tuż przed draftem w 2015 roku pojawiały się opinie, w myśl których Buccaneers zrobiliby lepiej gdyby porzucili plany wyboru Winstona, a skoncentrowali się na innym obiecującym rozgrywającym z tamtego draftu -Marcusie Marocie. W tamtym czasie wielu (w tym i naiwny autor tego tekstu) wierzyło, że Mariota to lepsza opcja niż posiadający wiele braków, mający problemy z dietą i nadwagą, Winston. Czas pokazał, że Bucs wybrali rozgrywającego z uczelni Florida State, a Mariota wylądował w Tennessee, w ekipie Titans. Po sześciu latach powiedzieć można jedno: i jeden i drugi o poważnej karierze w NFL może już zapomnieć. Obaj, po kilku latach niezbyt skutecznej gry, zostali rezerwowymi rozgrywającymi w swoich nowych zespołach, a stąd krótka droga do futbolowego bezrobocia. Wielu powie, że liczby Winstona podczas gry w Buccaneers wcale nie są takie złe. I rzeczywiście. Jameis Winston brylował w statystykach zdobywanych jardów swymi podaniami. Niestety brylował również w statystykach piłek straconych (w sezonie 2019 aż 30 przechwytów) i w ilości jedzenia tego, czego zawodowy sportowiec w dzisiejszych czasach jeść nie powinien, chcąc utrzymać formę, pozwalającą mu spisywać się na boisku w poprawny sposób.

Te trzy przykłady szastania wyborami w drafcie pokazują dobitnie, że w kwestii scoutingu i dalekosiężnego planowania poczynań zespołu, ludzie w Tampa Bay Buccaneers mają mnóstwo braków. Dają pożywkę tym, którzy żyją z krytykowania nie tylko gry ale funkcjonowania całej organizacji. Czy w tym tkwi problem Buccaneers trwający 18 lat? Być może. Ale trzeba pamiętać, że z takimi problemami zmaga się ogromna część ligi. Spójrzmy na przykład na zespół Green Bay Packers lub New Orleans Saints. Czego brakuje tym drużynom? Niczego. Elitarni rozgrywający, doskonali trenerzy, mnóstwo gwiazd uczestniczących w Pro Bowl. Nic tylko wygrywać. Jednak zawsze stanie coś na przeszkodzie, czasami nawet na ostatniej prostej przed wejściem do Super Bowl.

Zbliżający się wielkimi krokami Super Bowl LV będzie dla fanów Tampa Bay Buccaneers swego rodzaju ulgą. Wreszcie pojawił się sens istnienia ich drużyny. Z ligowego pośmiewiska zespół jest o krok od zdobycia tytułu najlepszej drużyny NFL. Nie trudno jest odgadnąć, że tym remedium na dotychczasowe bolączki okazał się Tom Brady i fakt, że wokół legendarnego rozgrywającego można zbudować team, który automatycznie stał się maszynką do wygrywania. Niezależnie od tego jakim rezultatem zakończy się jubileuszowa konfrontacja z Kansas City Chiefs, niezależnie od tego czy Tom Brady odejdzie z Bucs w tym czy przyszłym roku, jedno wydaje się pewne. Po odejściu Brady’ego kibiców Tampa Bay Buccaneers (w tym i autora tego tekstu) czeka pewnie kolejne 18 lat oczekiwania nadziewanego blamażami, głupimi wyborami w drafcie i żonglerką nowych trenerów i zawodników.

Taki urok tego sportu. Pozostaje mieć nadzieję, że w niedzielę 7 lutego jakiś nowy 16-latek, spojrzy na logo z trupią czaszką i skrzyżowanymi pirackimi kordami. I powie sobie w myślach „to będzie mój team”. Reszta to zwykła kibicowska zabawa, trzeba się nią cieszyć póki można.

Autor: Wojciech Lehmann

2 thoughts on “NFL SUPER BOWL: Huczna „osiemnastka” Buccaneers? Leave a comment

  1. Gratulacje dla autora, trochę to trwało ale Buccaneers są znowu w SB :-). Z tamtej ekipy z 2003 roku jeden zawodnik szczególnie utkwił mi w pamięci – FB Mike Alstott – co to był za przecinak 🙂 Powodzenia w niedzielę 🙂

Leave a Reply

%d bloggers like this: